Za kilka dni Wigilia. Tak, jestem ateistką, ale są rzeczy,
których nie traktuję jako przejaw religii. A tym bardziej wiary w bożki
święcone. A jednak wierzę. Wierzę w to, że jeśli ubiorę z synem choinkę,
to nasze nastroje staną się bardziej jabłkowo cynamonowe…
Tak!
Ubierzemy w tym roku choinkę. W poprzednie, grudniowe święta nie
zrobiliśmy tego. Nastroju nie było. Bartka nie było. Był ze swoim tatą. Jak co
roku, ale tym razem było to prawie bez przerwy. Dwa lata wcześniej,
to ja się nie popisałam. Zakochałam się wtedy. Głupia. I wszystko potoczyło się
zupełnie nie w tym szczęśliwym kierunku, który powinien pachnieć świątecznym
piernikiem… Bartka też nie było. Ale to lepiej. Nie musiał oglądać mojego
smutku. Moich mokrych oczu podlewanych czystą Luksusową do czerwoności… Do
piekącego ogniem bólu…
Od tamtego momentu mijają dwa lata. To chyba długo, ale nie jestem
pewna, bo gdzieś po drodze straciłam poczucie czasu. Straciłam też wiele innych
rzeczy. W zamian dostałam obawę, która urosła do wielkich rozmiarów strachu, że
nie zasługuję na to, aby być kochaną.
Ten
strach przyczynił się do spustoszeń w moim ciele i krwawej masakry w umyśle. Do
robienia przeze mnie głupstw. A jeśli nawet, na popełnianie głupstw można sobie
czasem pozwolić, to w moim przypadku stało się to normą. Najgorsze było jednak
to, że straciłam motywację. I to nie motywację do robienia czegoś, a tą do
życia.
Zapomniałam
o swojej wartości. O marzeniach, których droga do spełnienia zarosła chwastami.
A przecież kiedyś nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. Nagle wszystko stało
się nieosiągalne.I to wszystko przez uczucie do kogoś, kto nie zasłużył na
żadne moje pięć minut.
Ocknęłam
się ostatniej wiosny. Z nową siłą zaczęłam wczepiać palce w wysokie ściany
błota wokół mnie. Spadałam jeszcze wiele razy.
I
te problemy ze zdrowiem… Dobiły mnie. Przecież ja jestem kosmitą! Ja nie
choruję! Dopiero niedawno przypomniałam sobie o wykrzykiwanych dawno temu
sloganach i mocnym organizmie, który im wierzył, zwalczając dzielnie robactwo,
które chciało mnie pożreć od środka.
Dopiero
niedawno zaczęłam wracać do uśmiechu, który nie jest na siłę. Do zwrócenia
większej uwagi na to, że przecież mam ogromne szczęście w życiu, bo natura dała
mi rolę matki.
Udało
mi się wygrzebać z tego cuchnącego śmiercią dołu. Nie chcę tam wracać. Długo
jeszcze zanim zmyję z siebie całe błoto, zanim stanę samodzielnie na nogach, bo
wciąż się podpieram. Czasem upadam i czołgam się znowu w błocie. Na powierzchni
błoto jest inne niż tam, w grobie. Tam było zimne i śmierdzące. Tutaj, ogrzewane
promieniami i pachnące świeżą trawą, zdaje się przyciągać. Wiem, że to źle
wygląda, ale kiedy nie mam siły i chcę zapomnieć o tamtych przykrościach, o
tym, że mi się nie udało, to ciepła, błotna kąpiel pozwala na odprężenie. Potem
męczy mnie, że aby poczuć chwilową przyjemność z braku odczuwania bólu,
utraciłam kolejną część własnej moralności. Jednak z drugiej strony, skoro coś
daje mi możliwość, aby zaczerpnąć głęboki oddech bez napiętych wciąż mięśni,
odpoczynku od walki i tego piekącego bólu, to kurwa dlaczego mam sobie na to
nie pozwolić? Wiem, że to żadne wytłumaczenie, ale lepiej się czuję.
Zaczęłam
znowu doceniać piękne chwile, małe uśmiechy, drobne szczęścia. Przypominają mi
się te zapomniane marzenia, które wciąż czekają, aby je spełniać. Odchwaszczam
drogę, którą podążałam zanim spotkałam się z tym ostrym jak żyleta bumerangiem,
który wciąż wraca, aby pociąć mnie wzdłuż i wszerz. I boli jak cholera. Ale na
razie nie umiem sobie przypomnieć jak kiedyś odcinałam się od takich
toksycznych uczuć. Z pewnością szybko, bo żadne nie wyrządziło mi tyle krzywdy.
Nie.
Nie żałuję. Teraz traktuję tą słabość jak lekcję, z której wyciągnęłam ważne
wnioski. Jest ich jeszcze kilka do zrozumienia i wyjaśnienia, ale coraz mniej
poważnie je traktuję. Nie odpycham myśli i uczuć. Jednak w miarę upływu czasu
jakby mniej dokuczają. Może dlatego, że pochłania mnie znowu dążenie do
realizacji marzeń. Stopniowo. Bez pośpiechu. Za to z coraz większym
zaangażowaniem. Bo są ludzie wokół mnie, którzy pomagają mi je zrealizować. Bez
takich osób nie dałabym rady. Poza tym praca zespołowa jest moją motywacją. To
ludzie, z którymi coś tworzę, stają się częścią mojego życia. Ludzie, z którymi
podzielam pasje. To też Ci, dla których jestem w stanie pełnej
gotowości nieść każdą pomoc, ale również Oni gotowi są zrobić tyle i więcej dla
mnie.
I
nie chciałam w tym miejscu wspominać o tej miłości, do której dąży każdy
wrażliwy człowiek, bo akurat nie o niej mowa, ale i ona powinna mieć podobną,
wspólną pasję tworzenia. Jednak ta wspólnota to nie tylko wzajemna ekscytacja
ciałem, seksem, chwilowymi rozmowami o wszechświecie, a to wszystko podczas
godzinnych spotkań dwa razy w tygodniu, bo każdy ma swoje zabiegane
życie.
Ta
wspólnota, to przede wszystkim codzienność, gdzie słoik miodu na przeziębienie,
jajka na śniadanie w lodówce, przytulenie akurat wtedy kiedy trzeba, a nie
jutro czy za tydzień, to szept na dobranoc i okrzyk złości, kiedy któreś ciągle
w łazience, a drugiemu tramwaj ucieka… ech…
A
te marzenia, o których piszę, a do których znowu dążę, to spełnienie
oczekiwań względem swojej wiedzy i wiary w siebie, to chęć bycia nieco wyżej i
dalej niż przeciętny tłum o wątpliwej przewadze jego umysłu nad jego
liczebnością.
Piszę
o tym przed zbliżającymi się świętami, aby móc wyrzucić z siebie całą
frustrację i skupić się na prezentach pod choinkę, którą w tym roku będziemy
mieć w domu. Bo czuję, że dzięki temu mojemu cudownemu ozdrowieniu umysłu, mogę
poprosić, aby pod naszą choinką znalazł się szczery uśmiech, a nawet głośny,
beztroski śmiech. Mogę bezkarnie zażądać najlepszej czekolady, aby zjeść ją na
pół z Bartkiem. Od razu. Bez odkładania na później. Bo marzeń nie można
odkładać. Można zmieniać, doskonalić, ale nie odkładać w kąt nie realizacji. A
już za cholerę nie powinno się zachwiać ich proporcji. Marzenia powinny być
różnorodne. Powinny dawać szczęście ciału i umysłowi. Tak, aby żadne z nich nie
cierpiało. Pamiętajmy też o sercu. Ono potrzebuje najwięcej. Moje musi najpierw
wyzdrowieć, ale nie zapominam o nim. Dopiero otwieram się na nowo. Bez zbędnego
pośpiechu. Tamto uczucie we mnie jeszcze nie wygasło. Oby tylko wymieść popiół
z pieca zanim znowu poparzy palce. Poczekam. Ale nie zamierzam zmieniać sposobu
swoich wyborów. Zawsze będę patrzeć sercem. Jednak w taki sposób jak wcześniej.
Sercem również skierowanym na siebie. Bo szacunek do siebie powinien
przyświecać przy takich ważnych wyborach. Bo gdy brak go dla siebie, to trudno
oczekiwać go od innych…
Tak,
te święta będą udane. Radosne. Cierpliwe. Przytulne.
Wiem,
że nie obędzie się bez chwili zadumy, kiedy już Bartek pojedzie do Pawła i
Magdy, a ja zostanę pod tą choinką sama.I będę marzyć o tym, żeby
czekolada nie tuczyła, papierosy nie uzależniały, mikołaj istniał,
przyjaźń była szczera, nigdy nie spadł śnieg na Wielkanoc, aby mieć dla siebie
gwiazdkę z nieba, złotą rybkę... i o tym abym była w końcu kimś ważnym dla… A
potem wytrę niesforną łzę z policzka i pomyślę o sobie z kawałkiem uśmiechu, że
jednak głupio myślałam malując rzęsy wodoodpornym tuszem, przekonana w tej krótkiej
chwili, że akurat to miałoby mnie uchronić od płaczu.
Wsiądę
w auto i pojadę do przyjaciół, a po drodze wyjaśnię sobie głośno, że przecież
takie marzenia się nie spełniają. Bo sny zawsze kończą, wspomnienia wracają,
kawa i papierosy uzależniają, czekolada tuczy, a wiara w miłość, której nie
dostaję, jej nie odwzajemnia.
Jednak wierzę, że będzie kosmicznie cudownie. Tak jak chcę! Przecież jestem kosmitką!
Wesołych Świąt, kochani :)
foto by Cezary Pecold
listopad 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz