Polecane przez czytelników :)

"-Pieprzysz się z nią? -Nie wiem." Autroska analiza bezpiecznej odpowiedzi :P

      Każda decyzja, którą podejmujemy jest albo dobra albo zła. Nie ma niczego pośrodku. Albo zero albo już coś. Jakiś niedouczony, ale jed...

czwartek, 27 kwietnia 2017

Rzucić wszystko... O tym, że można wszystko, ale nie zawsze warto ;)

     
      Wśród wielu, śmiem stwierdzić, że bardzo wielu, a może nawet większości osób przed pięćdziesiątką, panuje - jakże modne - przekonanie, że można wszystko, że wystarczy plan i nic nie stoi na przeszkodzie do osiągnięcia celu, a nawet, że wystarczy pomysleć i od razu pomysł realizować! Bo po co czekać? Skoro można spontanicznie pieprzyć sobie życie podczas gonitwy za czymś, co i tak nie będzie pełnią szczęścia, a jedynie chwilową satysfakcją.
      
       Za sprawą rozwijającego się coachingu, gdzie jakiś guru przekonuje rzesze spragnionych sukcesu fanów, że mogą w szybkim tempie zostać milionerami i pozbyć się wszelkich kłopotów (jakiekolwiek by one nie były), masa ludzi pędzi do osobistego spopielenia własnej wartości i indywidualności. 
Wystarczy uwierzyć, zapłacić za wskazówki i gnać według czyjegoś widzimisię. Tak to działa. 
Ludzie przestają być prawdziwi. Twórca ich nowej osobowości każe sobie słono płacić i podążać za jego schematami. W ten sposób tworząc samodzielnie skonstruowane klony. Swoje lub kogokolwiek, kto akurat jest na topie. Kogoś nietuzinkowego, bystrego niczym górski strumień i odnoszącego długotrwały sukces. Długotrwały jest tu pojęciem względnym. 
A jakże! 
Byle gwiazdka jednego przeboju może zostać tak wykreowana, że nagle, głodne sukcesu dachowce przepoczwarzają się w króla zwierząt. I nie ma zmiłuj, żeby jakiś niedouczony obserwator zwrócił im uwagę na sztuczną grzywę, niski wzrost, czy nieumiejętność wydawania dźwięku w postaci dostojnego ryku. Nie! One są lwami, bo tak sobie wymyśliły, a sławny coach kazał im przefarbować futro na rdzawy blond. Zauważcie jak wiele macie wokół siebie ludzkich kopii. Takie kserówki. Niektóre szare i mało wyraźne, ale inne wybuchają kolorami. To od tych droższych i bardziej znanych coachów. Pewnie do tego jeszcze srają tęczą. 
     
      Pomyślicie, że zwariowałam? O, tak! Już dawno. Sama z zachwytem łykałam te wszystkie frazesy. Może nie tak łapczywie jak niektórzy, bo jednak mózg posiadam, ale jednak łykałam. Przyznaję się bez tortur. 
      
      Wydawało mi się, że robię to, co lubię. Wydawało mi się! Rozumiecie? Ktoś mi to wmówił! A ja, niczym wyznawca islamu, uwierzyłam, że wysadzając się w powietrze wśród tłumu ludzi, nie tylko spełniam wolę Allaha, ale i swoje pragnienia. 
Otóż, gówno prawda.
Przez lata pogrążałam się w spełnianiu oczekiwań innych. Rodziców, znajomych (w tym kilku facetów, których kochałam), a nawet syna, bo i tutaj niektóre oczekiwania okazały się być ponad moje siły. 
To musiało kiedyś pierdyknąć. 
Tym bardziej, że sama polazłam w ten tłum i wysadziłam się kilkoma laskami dynamitu. Skutecznie. Są straty w ludziach i sprzęcie. I to jakie! 

       W obliczu problemów stanęłam nieotoczona tysiącem znajomych z fejsbuka hehehe. Przed zrobieniem czegoś naprawdę głupiego uchroniło mnie to, że jednak nie zostałam sama. Za to, ta ilość przyjaźni mieści się w liczbie palców u jednej ręki.
       Strata sprzętu, to strata wszystkiego innego, materialnego.
I może dobrze, że tak się stało. Bo ile można brnąć w bagno? Aż wciągnie całe ciało i nie puści? Można. Tylko, że ja zawsze chciałam żyć długo...

       W tej całej tragedii jest jednak promień słońca. Okazało się, że zyskałam przyjaciela, który uświadomił mi jak bardzo pomyliłam się, pochopnie dokonując wyborów, że wcale nie robiłam tego co lubię. Jeszcze niedawno byłam czyimś pieprzonym klonem. Nie wiem czyim dokładnie.  Pewnie jakiegoś nowoczesnego szarlatana na wzór Anatolija Kaszpirowskiego, który niegdyś skupiał setki tysięcy wierzących w cuda i zabobony, że jego ręce są w stanie wyleczyć wszystkie dolegliwości, nawet galopującą wierzchem głupotę. I to na pstrym koniu! 

       Dziś mogę powiedzieć, że owszem, można wszystko, ale w miarę swoich możliwości i tylko wtedy, kiedy robi się coś z prawdziwą pasją i miłością. Tylko wtedy, kiedy wierzy się sobie, swoim dłoniom, oczom i ustom. Tylko wtedy, kiedy jest ktoś, kto nie jest tylko kibicem, ale jeszcze  pomoże wstać po upadku i opatrzy zbite kolano. 
Tak, świetnie działać spontanicznie, ale jeśli tym działaniem nie krzywdzimy kogoś bliskiego, a przede wszystkim samego siebie. 
Chwilowe satysfakcje, rownież nie są niczym złym, są budujące i każdemu potrzebne. Jednak powinniśmy znać nasze szczęście i dążyć do jego pełni. To jest nie tylko możliwe, ale i proste. Wystarczy zrobić coś, o czym marzyło się będąc u progu nastoletniej dorosłości, ale tym razem pokusić się o lepszy plan i zaczerpnąć w płuca porządny haust powietrza, położyć się na trawie obok przyjaciela i mocno go przytulić, a potem rzucić to pieprzone, skserowane NIC i zacząć robić WSZYSTKO.

       Tak myślę. 
       Bo mając taką perspektywę, już czuję się lepiej. 
Nie namawiam nikogo, żeby podążał za moim przykładem. Nie chcę też za moje odczucia, którymi się tutaj dzielę, żadnych milionów. Nie sprzedaję tu biletów na leczenie ciała czy ducha. 
Po prostu, czuję, że powinniście dowiedzieć się o tych moich spostrzeżeniach. Niektórzy pewnie zastanowią się nad swoją egzystencją, a inni machną ręką i powiedzą, że głupia cipa ze mnie. Też im dobrze życzę ;)

       Jeszcze nie wiem czy mi się udało, albo czy za chwilę uda się osiągnąć tę pełnię, ale wierzę, że to ostatnia dla mnie szansa na zmianę. Bo każda porażka jest przecież szansą na nowe. 
       Będę tęsknić, ale zawsze chciałam zrealizować słynne, psychologiczno geograficzne zdanie: Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady! 

       Zostałam namówiona i dobrze mi z tym jak cholera ;)