Ostatnie wydarzenia wywołały we mnie tęsknotę za tym, żeby
znowu mniej się przejmować, rozluźnić, przestać co chwila patrzeć za siebie. Schować
znowu strach do zakamarków ciemnej piwnicy. Przestać się bać tego, że tam z
tyłu, za mną, ktoś czai się z siekierą, czy choćby ktoś, kto chce przechwycić
piłkę.
To taka tęsknota za tym, żeby zająć się wreszcie swoim życiem na luzie i
z radością dziecka. Zwyczajnie, jak w siatkówce, żeby ciągle podbijać piłkę
tak, aby nie upadła na ziemię. I tak jak w tej grze, móc liczyć na pomoc
drużyny, czyli przyjaciół oraz własnych możliwości. Być w ciągłym ruchu, a
jednocześnie nie zadawać ostatecznych uderzeń. Podbijać w powietrze. Na swoim
polu. Tuż pod siatką. I nie dać się tym, którzy stoją po drugiej stronie.
W tym samym momencie, kiedy ogarnęła mnie ta tęsknota, dopadła
mnie pewna frustracja. Frustracja, że bardzo długo trwa zanim naprawdę kogoś
poznamy. Chociaż jest dla mnie jasne, że nikogo nie poznamy tak do końca. Nawet
siebie.
Zawsze jest tak, że na początku znajomości antyszambrujemy
pogawędkami w przedpokojach naszej psychiki, aby przesuwać się wolno do głębi
człowieka. Zbyt wolno. Po centymetrze, a nawet wolniej.
A chciałoby się
przecież zacząć od samego środka, od sedna, od tego co jest najważniejsze, a
dopiero potem otwierać ciężkie drzwi na sprawy drugorzędne, marginalne.
Chciałoby się zacząć od zakamarków tajemnic, intymnych szczegółów, a dopiero
później wyluzować się w stronę pieprzenia o dupie Maryni, tak żeby dopiero po
latach i poznaniu wszystkich sekretów usiąść wspólnie na wygodnej kanapie i
zapytać naszego współtowarzysza życia co słychać i jak właściwie ma na imię...