Będąc małym
indiańskim chłopcem… Albo inaczej. Trochę bliżej prawdy. Będąc na wyzysku w
pewnej prywatnej firmie jeździłam ochoczo po kraju autem włoskiej marki.
Przynajmniej był czarny. Rozległy teren, jaki miałam do spenetrowania, przyzwyczaił
mnie do wożenia mapy i odpalania nawigacji Google maps. Nie lubię tych innych,
gadających i wciąż wskazujących drogę, przywieszonych na przedniej szybie auta.
Wolę pogłówkować, zapamiętać tudzież zabłądzić i odkryć czasem coś nowego.
Zupełnie przypadkiem.
Tym razem nie
zabłądziłam, bo droga do Końskich prosta jak po sznurku. Zgłodniałam lekko i
zapragnęłam w ten wczesno wiosenny poranek skonsumować kanapki, które
przygotował mi pieczołowicie ówczesny facet pomieszkujący u mnie czasem dłużej
niż na weekend.
Drzewa jeszcze nie
ubrane w bujne listowia odsłoniły mi widok z lewej na stojący w dali zamek.
Modliszewice.
Zawróciłam.
Zaparkowałam za otwartą bramą i wyjęłam prowiant. Zmieniłam buty ze szpilek na
wygodne, tanie obuwie w stylu kowbojskim. Miękka ziemia wymagała tej zmiany.
Byłam jeszcze przed spotkaniem u klienta.
Niebieski dach
połyskiwał w słońcu. Powietrze było rześkie. Cudownie!
Przed oczami miałam
przepiękny dwór obronny. Malowniczo położony na sztucznej wyspie. Otoczony
wodą, której tafla odbijała promienie słoneczne i rudość cegły
szesnastowiecznej budowli.
Najpierw zbadałam czy
nikogo nie ma w białym domku – jak okazało się później, biały domek był kuźnią
wybudowaną w osiemnastym wieku. I kiedy już upewniłam się, że jestem sama po
tej stronie fosy, usiadłam wygodnie na jej brzegu zachwycając się widokiem,
pałaszując kanapki i popijając mineralną. Internet w smart fonie pozwolił
dowiedzieć się co nieco na temat historii wsi Modliszewice oraz budowniczym, Andrzeju
Modliszewskim, który od najmłodszych lat przebywał na dworze cesarza
Maksymiliana II, a następnie Anny Jagiellonki.
Dzięki jego obyciu w świecie i znającemu najnowsze trendy mody i kultury,
projekt dworu w Modliszewicach przypisuje się słynnemu architektowi Santi
Gucciemu, choć nie ma na to stuprocentowych dowodów.
Bocian, który zaskoczył mnie brakiem choćby krztyny
tchórzostwa, podleciał na łowy przy brzegu fosy. Bezkarnie pozwalał robić sobie
zdjęcia. Mój pierwszy bocian tego roku.
Chyba czas zwiedzić budowlę wewnątrz.
Nic ciekawego. Pełno śmieci, wody. Ale na zewnątrz budowla
powala.
Okazało się, że oprócz ptaka z czerwonym dziobem, zajrzał tu również
przemiły jegomość. Na oko około osiemdziesiątki. Wyjaśnił, że podczas okupacji
dwór został mocno zniszczony. Był
wówczas siedzibą okropnego Niemca o
nazwisku Fitting. Już nazwisko skłania
do myślenia, że musiał być wyjątkowo okrutny. Zmuszał on Polaków do ciężkiej pracy
i przy okazji grabił całą okolicę. Historia mówi, że w obawie przed zamachem
kazał postawić przy dworze wieżę strzelniczą. Jednak mimo tego zabezpieczenia został zabity na rozkaz Armii Krajowej. „Dobrze
mu tak, chamowi” – dodał mój rozmówca.
W latach osiemdziesiątych trwały prace renowacyjne.
Odbudowano część budowli. Jednak po roku dziewięćdziesiątym prace przerwano z
powodu braków finansowych i jest kolejnym miejscem na mapie, które niszczeje…
Warto wybrać się tam jadąc gdzieś w okolice Końskich. Choćby
na godzinę pospacerować, obejrzeć… Poczuć klimat ceglanych murów. Pogadać z
bocianem. A może przechodniem, który opowie nieco więcej. Można też wpaść do
fosy, ześlizgując się po wiosennej trawie tanim kowbojskim butem i zamiast w
usta, nabrać wody w buty :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz